Wczoraj i dzisiaj poznawałam moje nowe pierwsze klasy. Rok przerwy, a normalnie, słowo daję, uczucie jakbym ich z 10 lat nie uczyła. Po kilku godzinach z trzecimi klasami, pierwszaczki wydają się jak krasnoludki. Takie są tycie.
Ale to, że są małe wcale nie oznacza, że nic nie umieją. Oj zdziwiłby się ktoś kto by mnie dziś i wczoraj odwiedził. OK. Pierwszaki są jeszcze „nieogarnięte”. Problemem jest wychodzenie do toalety, wypakowywanie się i pakowanie, wiązanie butów i wycieranie nosa. Ale językowo? Wymiatają. Dosłownie. Bardzo dużo rozumieją. Są ciekawskie, chętne, gadatliwe (niektóre po angielsku!) i ruchliwe. Jak po dwóch godzinach poszłam (na zastęptwo) piętro wyżej do 13-latków (7 klasa) to mnie dosłownie nosiło. Gadałam, machałam rękoma, a oni tacy jacyś … cisi, poważni, nieruchawi. (Sorry, folks 😉 Siedzieli, patrzyli, od czasu do czasu ktoś tam rączkę podniósł… I to ciągłe ciągnięcie za język. Dysonans poznawczy, słowo daję. Ale nic to. Ogarniemy i ich. Może nieśmiali są, bo mnie nie znają; może szkoła ich za bardzo uławkowiła i trzeba ich rozruszać. Będzie dobrze.
Będzie dobrze także w pierwszych klasach, bo dzieciaki są naprawdę świetne. Trochę oczywiście niektórych za bardzo roznosi energia, szczególnie jak to czwarta lekcja z rzędu, albo kiedy wymagam od nich siedzenia przez dłużej niż 2 minuty (bo na przykład rzucam piłkę do każego dziecka chcąc dowiedzieć się jak ma na imię). Oczywiście każda maskotka musiała zostać nie tylko obejrzana, ale też wygłaskana, a i kilka całusów się zdarzyło 🙂 . Bo co to za uczenie się „na sucho”? Dzieci oczywiście z uwagą przejrzały książkę, ale pomacac Holly i Bud’a i reszte ferajny to zupelnie „inna bajka.”
Explore Treetops 1 (pod nową podstawę programową) jeszcze nie dojechał, a więc wypożyczyłam Young Treetops 1. To akurat był świetny pomysł, bo w nowym podręczniku zrezygnowano z rozkładanej mapy Treetops Woods, a dzieci zawsze z ogromnym przejęciem wpatrują się w zaczarowany świat Bud’a i Holly.
Choć, nie powiem, życie z podręcznikiem z rozkładaną gigantmapą bywało w poprzednich latach udręką. Zdarzało się, że ilekroć prosiłam „Open your book on page …”) to jedno z dzieci (lub więcej) zamiast na właściwą stronę trafiało na mapę i ją przez 10 minut „studiowało.” Moi mali uczniowie nie mają też cierpliwości do uważnego jej skladania i mapy niszczyły się. No i najważniejsze: zawsze dały się słyszeć kłótnie, że ktoś komuś gniecie albo zasłania, bo oczywiście każde dziecko chciało patrzeć do swojej książki, a dwóch map o tych gabarytach po prostu nie da się zmieścić na ławce.
Tym razem problem rozwiązał się sam, bo rozdałam po jednej książce na parę, a usprawiedliwieniem (zrozumiałym dla dzieci) było to, że „książek jeszcze nie dowieźli.” Trochę pewnie będą rozczarowane jak zobaczą swoje książki do angielskiego, bo rozkładanej mapy na próżno w niej szukać. Ale nie martwcie się dzieciaki! Zanim słynne podręczniki wieloletnie wyślemy na przemiał (po dwóch latach od druku!) to parę razy jeszcze do nich sięgniemy. Zawsze też będzie kilka do rozdania zapominalskim (bo oba wydania to w 90% te same treści).
Na razie jednak wszystkie materiały trzymamy w klasie, żeby dzieci przyzwyczaiły się do „zestawu angielskiego” – teczka (file), a w niej book, workbook i notebook.

Wszyscy juz powinniśmy taki pakiet mieć, ale prawda jest taka, że mimo, iż 4 września przekazałam poprzez wychowawców welcome brochure czyli ulotkę ze wszystkimi potrzebnymi informacjami
oraz „pokazową teczkę” (żeby rodzice i dzieci na własne oczy zobaczyli „o co chodzi”), to jednak niektóre dzieciaczki nadal na pytanie „Masz, kochanie, teczkę do angielskiego?”, „Czy masz koperty?”, „Czy mama dała ci zeszyt do angielskiego?” patrzą na mnie wielkimi oczyma. Przecież w przedszkolu to pani zawsze wszystko dawała… Jeszcze troche potrwa zanim wszyscy zaopatrzą się we wszytsko. (A potem zacznie się „zapominanie.” 😂)
Pierwszaki, oprócz poznania mnie i siebie nawzajem wykonały też pierwszy mini task (zadanie). Powtórzyliśmy z przedszkola kolory, poopowiadaliśmy o tym, w jakim kolorze jest Holly, Bud, Squirrel, Mouse and Hedgehog, a potem pokolorowaliśmy ich w ćwiczeniach według tego wzoru.
Celem tego zadania było określić: 1) czy dzieci są w stanie zrozumieć polecenie po angielsku i 2) pokolorować nie „tak jak chcą”, ale zgodnie z wizerunkami postaci (odwzorować model) oraz 3) sprawdzić jak tam u nich z grafomotoryką (precyzją trzymania przyboru, strannością i tempem pracy). Wnioski: z tempem pracy jest różnie, z odwzorowywaniem mamy kłopot, bo dzieci lubią wkładać w prace plastyczne swoją inwencję, a i umiejętności grafomotoryczne też hulają od „sasa do lasa” (zob. obrazki na dole). Czyli mam bardzo normalne klasy. Na tym etapie różnice rozwojowe to standard.
Ukrytym celem było zaś zobaczyć ile dzieci rzeczywiście słucha tego co mówię, czy tylko pokoloruje czy też będzie za wszelką cenę chciało zrobić ćwiczenie „po swojemu” czyli połączy zgubione przedmioty z postaciami. Ponieważ nie przeszliśmy na dalsze strony podręcznika, dzieci nie wiedziały kogo jest np. książka, a kogo parasol. Ale co tam??? Grunt że kreski zostały postawione. „Skończyłem!” – mozna radośnie krzyknąć. Hmmm… Cóż, gumkę myszkę też musimy zacząć używać.
Te drobne problemy nie zraziły mnie jednak do tego, żeby z Małymi Poliglotami (klasa z dodatkową godziną angielskiego) pójść o krok dalej i zmierzyć się z wykonaniem pacynek na palce z bohaterami kursu (poniżej etapy wykonywania krok po kroku). Hurra! 100% klasy wykonało co najmniej jedną finger puppet. A co z pozostałymi? Dokończymy je w przyszłym tygodniu, a potem zrobimy sobie mini teatrzyk. Rome wasn’t built in a day.
A jeśli ktoś chciałby porównać moje wrażenia z pierwszych lekcji z pierwszaczkami z ubiegłych lat to zapraszam na wpisy AD2014 i AD2015. Zabawnie się to czyta…