Czas obudzić blog z wakacyjnego letargu, wszak dziś ostatni dzień wakacji, jutro zaczyna się nowy rok szkolny. Blog przysnął nie tylko dlatego, że nie było lekcji, a zatem nie było o czym pisać, ale także dlatego, że byłam strasznie zmęczona wiecznym stukaniem w klawiaturę, całym tym technologicznym szumem, byciem non stop online. Tymi wszystkimi elektronicznymi gadżetami – komórkami, tabletami, komputerami, tablicami interaktywnymi – i problemami przez nie generowanymi. Ojej, komórka mi siada! Ojej, znowu nie mam zasięgu! O Jezu, szkolne wi-fi znowu nie działa! Ile kosztuje nowa żarówka do projektora (i czemu tak dużo = szkoła jej na pewno szybko nie kupi)? Czasami warto kliknąć offline i pobyć trochę w świecie analogowym.
Nie tylko cyfrowe gadżety sprawiają problemy. Moi drugoklasiści w zeszłym roku strasznie chcieli jak najszybciej przejść na „dorosłe pisanie” czyli długopisem. Wiadomo, długopis nobilituje – znak to, ze nie robisz już tyle błędów, które wymagałyby wymazywania gumką. Ale i na to jest obejście: zmazywalny długopis Frixion. Uległam jego czarowi i ja. Jakież jednak było moje przerażenie jak w ostani dzień w szkole chciałam sprawdzić w moim zawodowym kalendarzu jakieś lekcje z grudnia a tu… pusto. Wszystkie skrzętnie zapisywane terminy, tematy, uwagi dotyczące lekcji, uczniów, zapiski z lektur, pomysły na blogowe wpisy, ciekawe strony www, itd., itd. wszystko zniknęło! No prawie wszystko. Zostało tylko to co nie było zapisane Frixion’em. Został tylko stary dobry analogowy atrament ze zwykłego długopisu i pióra wiecznego. Tak się po prostu skończyło pozostawienie kalendarza na kilka godzin w przegrzanym samochodzie. I choć dr Google pomógł mi odzyskać notatki (6 godzin w zamrażalniku i voila! to co zniknęło na powrót było widoczne – istne czary mary) to jednak niepokój pozostał. Czy taki sam los może spotkać moją komórkę i wszystkie ważne informacje, które tam trzymam? Czy aby na pewno moje wnuki będą w stanie odczytać zdjęcia z dzieciństwa swojego taty? Czy programy do odczytu zdjęć cyfrowych będą za parę lat w użyciu? Tak jak wcześniej przekładałam domowe archiwum z dyskietek, bo te wychodziły z użycia, tak teraz to samo robię z płytami CD, bo większość kupowanych obecnie komputerów nie ma napędu do ich odczytu. Czy aby taki sam los nie spotka za parę lat pamięci flash i chmury? Czy z tej całej mojej pisaniny, setki zdjęć moich uczniów, materiałów, które tu zgromadziłam cokolwiek pozostanie? Nie wiadomo.
A gdyby tak powrócić choć na czas wakacji do notesu, pióra i papierowych zdjęć? Zrobić sobie detoks analogowy? Ladies and gentleman, oto angielskiwszkoleiwdomu w wersji papierowej: codzienne zapiski, jakieś cytaty z przeczytanych tekstów, wspomnienia z podróży, trochę zdjęć, rysunków, ścinków… Sądząc z ilości filmików na Youtube, zdjęć na Instagramie i Pintreście dotyczących Traveler’s notebook, bullet journals i tym podobnych nie jestem odosobniona w przekonaniu, że jest coś magicznego w zapisywaniu rzeczy na papierze. Jakaś pewność, że skoro zdjęcia i zapiski moich dziadków przetrwały wojnę, przeprowadzki i inne życiowe zawieruchy, to i moje mają szansę w tej formie przetrwać.

Keep a notebook. Travel with it, eat with it, sleep with it. Slap into it every stray thought that flutters up in your brain. Cheap paper is less perishable than gray matter, and lead pencil markings endure longer than memory.
– Jack London

O wiele fajniejsze, szczególnie kiedy się podróżuje z małym dzieckiem jest wyławianie z powodzi nic nie mówiących nam dźwięków czy napisów czegoś znajomego. Klik! i już wiesz który kurek odkręcić żeby nie poparzyć sobie rąk.
Rozglądasz się i już wiesz, gdzie można wymienić pieniądze oraz co można zjeść i czego się napić w mijanych kafejkach w Dubrowniku czy Rzymie.

Po jakimś czasie z tej mieszanki włosko angielskiej zaczynasz też kojarzyć, że lody to po włosku gelato, a truskawkowe to fragola, a jabłkowe to mela.

Czytasz i wiesz co wolno, a czego nie na plaży w Neum,

ile kosztuje wynajęcie roweru w Berlinie i że nie wolno karmić rybek w AquaDome.

A twoje dziecko nie znając ani słowa poza danke i guten tag po niemiecku wie gdzie odstawić naczynia w KFC, gdzie zrobić siusiu i o której zaczyna sie seans w kinie w Legoland Discovery Center w Berlinie.
A wszystko to dzięki temu, że ty i ono znacie choć trochę ten współczesny lingua franca, angielski.
Co prawda przed wyjazdem i na miejscu uczę się podstawowych zwrotów w miejscowym języku, bo wiadomo, że „tubylców” zawsze (chyba) cieszą podejmowane próby językowe w ich własnym języku. Plus rozróżnianie pomiędzy chorwacką kava s mlijekom i bielija kava przydaje się jeśli nie lubi się kawy z dużą ilością mleka. Powiedzenie white coffee czy też coffee with milk na wiele się tutaj nie zda.
Dodatkowo po drodze zapisuję sobie zasłyszane false friends – które choć podobnie brzmią, znaczą coś zgoła innego. Trudna to po chorwacku „w ciąży”, a frajer (choć nie wiem jak to zapisać, bo to kolokwializm i google translate nie rozpoznaje tego słowa) to „ciacho”, przystojny facet. No i wciągam w tą zabawę mojego syna, którego oczywiście strasznie śmieszy napis „siusiak” na stacji benzynowej.
Zamiast też robić fotki ośmieszające tubulczą znajomość angielskiego, robię zdjęcia jak najbardziej poprawnym napisom w języku angielskim.
Takie właśnie przykłady zabawy z angielskim są moim zdaniem świetnym wskaźnikiem znajomości angielskiego danej nacji. Jeśli umiesz dowcipkować w obcym języku to i zamówienie na kawę przyjmiesz. Drugi wskaźnik to menu. Mała zagadka: w jakim kraju, we Włoszech (dwa menu po lewej) czy w Chorwacji (menu po prawej) masz większą szansę na to, że spotkany na ulicy człowiek zrozumie po angielsku o co pytasz? Bingo! Przeciętny Chorwat/ka zna język Szekspira i to całkiem nieźle. A jak ci się dziecko na wakacjach uszkodzi i trafisz do bolnicy (hospital) to nawet w recepcji dadzą radę.
Tak więc trochę w tym roku pojeździłam, poobserwowałam i pozapisywałam. A przy okazji zachęcałam swoje dziecko, by zaczął używać tego, co już ma w głowie. Chcesz dmuchaną piłkę (pozostałość po EURO 2016), którą zauważyłeś w piekarni w Berlinie? Idź i zapytaj ile kosztuje, a potem kup. Słuchaj, ćwicz, ucz się. W klasie niestety takie prawdziwe sytuacje komunikacyjne są bardzo trudne do stworzenia. Klasowe zakupy na niby, odgrywanie ról to jednak nie to samo, bo motywacja do osiągnięcia tzw. communicative goal, celu w jakim podejmujemy komunikację jest zupełnie inna. Po pierwsze i najważniejsze w prawdziwym życiu wiesz, że człowiek za ladą ni w ząb nie zrozumie po polsku (a pani Sylwia-twoja nauczycielka już tak). Po drugie, jak się dogadasz to pan za ladą za 1 euro sprzeda ci najprawdziwszą piłkę. Na „zakupach na niby” kupujesz „niby-towar” np. obrazek. Zatem i komunikacja lekcyjna jest taka trochę na niby.
Drodzy Rodzice, a zatem ponawiam to co już napisałam w lipcu na Facebook’u: podróżując z dzieckiem czy to za granicę czy po Polsce rozglądajcie się za angielskim i wykorzystujcie tę okazję do ćwiczenia języka w prawdziwej sytuacji komunikacyjnej: Co tu jest napisane? Co to może znaczyć? No, a jak jeszcze na dodatek wasze dziecko zobaczy Was „w akcji”, jak na przykład w drodze powrotnej z jakiegoś egzotycznego kraju będziecie przez telefon po angielsku próbowali wytłumaczyć, że zostawiliście rzeczy w hotelowym sejfie i prosicie o ich odesłanie na wasz adres na Pszeniczną, no to tym bardziej super. Przykład (także ten językowy) idzie z góry. Pozdrawiam! SW
