Dziś najpierw rozgrzewka/powtórka, a potem 5 minut maksymalnego skupienia – napisaliśmy test z rozdziału trzeciego (E, tam, łatwizna, piece of cake. To już nasz trzeci sprawdzian, więc dzieciom idzie coraz lepiej.) A potem 35 minut twórczości artystycznej – wycinanie zdjęć albo rysowanie, decyzje strategiczne: co i gdzie ponaklejać, jak ozdobić, jak przykleić podpisy … Słowem: dużo pracy i można się wykazać pomysłowością.
Najpierw jednak posłuchaliśmy jak Adam, jedno z dzieci przedstawionych w podręczniku, opowiada co umieścił na swojej kartce do scrapbookowego albumu (str. 29). Omówiliśmy kolejno zdjęcia. Na tym etapie dzieci już „przebierały nogami”, tak bardzo chciały porozmawiać o swoich domach i rodzinach. Dostały zatem materiały, które wcześniej przyniosły i powiedziałam, że właśnie poprzez kartkę opowiedzą mi o swoich bliskich. Dostały też kartę z różnymi słowami, którymi „podpisywały” swoje zdjęcia. Ponieważ dzieci pracowicie uczą się czytać na języku polskim zachowałam konwencję pisma elementarzowego, żeby ułatwić im czytanie i ewentualne dopisywanie innych słów.

Żeby je trochę natchnąć twórczo (bo dzieci zawsze pytają o szczegóły: a jakim kolorem? a w jakiej kolejności? a ile? a co?) pokazałam dzieciom cztery przykładowe kartki z Albumu o Kulturze. Prace są fikcyjne, wykonane przez dzieci znajomych w oparciu o internetowe zdjęcia, a jedyną w całości rysowaną wykonał mój syn (przekupiony paczką kart piłkarskich ;-). O tym jednak dzieci nie wiedziały, bo chodziło o to, by im pokazać, że nie ma jednego modelu takiej kartki; tak jak nie ma jednego wzorca rodziny: rodziny są różne, małe i duże, w niektórych jest dużo dzieci, w innych tylko jedno, w niektórych domach są zwierzęta (też w końcu członkowie rodziny), w niektórych tata albo mama mieszka gdzie indziej, jedne rodziny mieszkają w domu, inne w bloku, same lub z dziadkami z jednej ze stron, itd. itd. Różne nie znaczy gorsze. Uczymy się tolerancji, bo nie ukrywajmy, dzieci potrafią nieźle dopiec komuś, kto jest trochę inny niż oni.

Pokazanie przykładów wykonania zadania miało też inną funkcję: pokazanie, że nie ma jednego „najlepszego” sposobu wykonania kartki do albumu. Problem w tym, że nie wszyscy rodzice zadbali o to, by dzieci przyniosły zdjęcia (trudno dzieci za to winić, ale też trudno by z powodu „braku sprzętu” dzieci nic nie robiły przez 40 minut, w czasie gdy inni wesoło pracują), tak więc jedna z prac jest w całości rysowana, w innych są dodatkowe dopiski i rysunki. Kolaż, wydzieranki, wycinanki, ozdóbki czyli scrapbooking pełną gębą. Dziś wykonywaliśmy kartkę do „Albumu o kulturze” na lekcji, a nie jak to miało miejsce wcześniej, w ramach zadania domowego dla chętnych do wykonania w domu, bo:
- Czasami dzieci są chętne, ale zniechęcają się przychodząc do domu, gdzie nie ma im kto pomóc, np. ściągnąć potrzebne zdjęcia albo kupić blok techniczny. W rezultacie jest im przykro, że inni dostają nagrody, a oni nie, „choć przecież chciały”. W końcu to nie ma być konkurs, kto ma najfajniejszych rodziców, prawda?
- Inny powód to fakt, że niektóre prace noszą troszkę zbyt duży ślad 😉 ingerencji/inwencji/kreatywności rodziców; tak duży czasami, że aż trudno określić czy ręka dziecka miała w nim inny udział niż tylko wręczenie pracy Pani. Granica pomiędzy zrobieniem z, a zrobieniem za jest, rzekłabym, cienka.
A więc dzisiaj dzieci miały okazję wykazać się swoją kreatywnością, jakkolwiek kulawo z perspektywy dorosłego ona wygląda. No i co z tego, że na rysunku mojego syna wszyscy mamy jedną grubą nogę, a jedną cienką? Dzieci oczywiście to obśmiały, na co im powiedziałam, że one „na pewno narysują lepiej” (Well, you can do better than that, for sure.). Osobiście uwielbiam ten moment jak dzieci puszczone „samopas” zaczynają naprawdę tworzyć: umieszczać osobiste adnotacje (np. me), albo pytać „A jak się mówi/pisze po angielsku …?” i skrupulatnie przepisywać na pracę to, co im wtedy napiszę na jakieś kartce. Jakoś w tym momencie problem tego, że dzieci nie znają jeszcze jakieś litery, albo nie wiedzą jak się jakaś litera łączy z inną nie istnieje, za to pojawia sią zawsze, jak dzieci muszą (a nie chcą) coś napisać (zobacz zeszłotygodniową lekcję). Albo to, że pokazując jakiś szczegół nagle mówią Psze Pani, my cat, Kicia. Przyjemnie tak chodzić między nimi, pomagać i podziwiać.
Choć prawda też jest taka, że trzy prace mimo „próśb i gróźb” 😉 nie powstały – dzieciom się dziś po prostu nie chciało, nie wiedziały jak się za to zabrać, albo coś jeszcze innego im dolegało. „Zrobię w domu” – mówiły. Taaa, fani zadań domowych! Już to widzę… 😁 Także poziom prac był baaaaardzo różny: jedne dzieci przez 35 minut nakleiły jedno lub dwa (!) zdjęcia (bez wycinania) i dwa podpisy (albo wcale); inne zdążyły wypełnić całą stronę starannie zaaranżowanym kolażem ze zdjęć lub rysunków, umieścić prawidłowo podpisy (nie pytając mnie co dane słowo znaczy, bo znają je z poprzednich lekcji), a do tego jeszcze ładnie kartkę ozdobić serduszkami, kwiatkami czy czym tam jeszcze chciały. Namacalny dowód na to, jak w różnym tempie dzieci się rozwijają oraz, oczywiście, jak niesamowity talent plastyczny niektóre z nich już na tym etapie wykazują. Problem w tym, że nie do końca wiadomo „co jest pierwsze, jako czy kura?” Czy dzieci pięknie rysują, bo mają talent, czy też pewne wrodzone predyspozycje sprawiają, że dzieci spędzają dużo czasu robiąc to, co lubią i w czym są dobre i, co za tym idzie, stają się coraz lepsze i lepsze. Wiadomo: Practice makes perfect (ćwiczenie czyni mistrza).
Prace zobaczycie Państwo w przyszłym tygodniu, jak dzieci je odniosą do domu. A dzisiaj chociaż wybrane losowo zdjęcia dzieci zajętych pracą (można kliknąć i powiększyć):
Niestety mimo „ochów i achów” jak powyżej, kocham takie lekcje i nienawidzę jednocześnie. By pomyśleć, zaplanować, rozwinąć twórcze skrzydła, każdy z nas, nie tylko dzieci, potrzebuje CZASU, a tego często w tradycyjnej szkole nie ma. Wiecznie ponaglając „zostało 15 minut, zostało 5 minut do końca lekcji” (bo rzekomo ma to pomagać słabo zorganizowanym i zmobilizować tych, którzy nie pracują) zabijamy wyobraźnię i kreatywność. W tym miejscu pozostaje mi się niestety zgodzić z sir Kenem Robinsonem , że „schools kill creativity” (zob. Oblicza umysłu / Out of our minds: Learning how to be creative), ale nie mam pomysłu jak rozciagnąć 45 minut lekcji, które mam do swojej dyspozycji. Obejrzyjcie film (poniżej) jeśli nie do końca rozumiecie o co mi chodzi. Dyskusję o tym, czy wszyscy jesteśmy / chcemy / musimy być kreatywni zostawiam na inną okoliczność.