First things first czyli zacznę od najważniejszego: Wszystkiego najlepszego Chłopaki z okazji Waszego Święta! Niech piłka zawsze trafia do bramki, samochodziki się nie psują, a mama i tata nie denerwują się o byle co.
Dziś kończy się pierwszy miesiąc nauki szkolnej, co nastroiło mnie nieco refleksyjnie. Czas podsumować: Hardest Things Top 5 czyli lista tego, co było najtrudniejsze dla mnie jako nauczyciela w tym pierwszym miesiącu:
- Nauczenie się 65 imion dzieci.
- Nauczenie dzieci szkolnych zasad: zgłaszamy się, przynosimy książkę i zeszyt ćwiczeń, odrabiamy lekcje, uważnie słuchamy … oraz reguł zachowania się: nie chodzimy po klasie, nie biegamy, nie krzyczymy, nie gadamy, nie jemy w czasie lekcji, nie bijemy się, nie… nie…
- Nauczenie się „szkolnego co-gdzie-kiedy”: o której zaczynają się i kończą wszystkie lekcje, która przerwa jest „hollowa” a która nie (czyli kiedy sikać można a kiedy należy :-), po które dzieci muszę zejść do szatni, a które przyjdą z panią do klasy, kiedy dzieci pakują wszystko i wychodzą na przerwę, a kiedy tylko zostają w klasie, itd. itd.
- Zrozumienie, że choć ja mówię jedno, dzieci rozumieją i tak coś innego, np. fakt, że się spakujemy, zaśpiewamy Goodbye Song, i ogłosimy wszem i wobec „Jest przerwa” WCALE nie oznacza, że dziesięcioro dzieci za sekundę, każde z osobna, nie zapytają: „Czy mogę iść do toalety?” „Czy mogę zjeść bułkę?” „Czy mogę się pobawić?” No tak, ale nauczyliśmy ich reguły: „Chcesz coś, zapytaj, czy możesz” czyli patrz pkt. 2.
- Hałas, hałas, hałas.

A teraz z innej perspektywy. Co było dla mnie, Rodzica-Pierwszaka, najtrudniejsze?
- Nauczanie się „szkolnego co-gdzie-kiedy” (które nota bene różni się od „co-gdzie-kiedy” szkoły, w której pracuję): kiedy odstawić dziecko pod szatnię, kiedy pod szatnię sali gimnastycznej, kiedy pod salę komputerową, gdzie, jeśli nie w świetlicy, znajdę moje dziecko po południu, itd. itd.
- Gdzie (u licha) jest bluza, trampki, ołówek, książka od angielskiego* (niepotrzebne skreślić) i czemu nie w plecaku??? Częste szkolne poszukiwania rzeczy zgubionych męczą.
- Zrozumienie, że szkoła potrzebuje mojego podpisu (tudzież imię i nazwisko dziecka, PESEL, adres, etc.) na WSZYSTKO: na mleko, na herbatę, na obiady, na elementarz, na zdjęcia, na świetlicę, na dodatkowy angielski, badanie logopedyczne (a potem osobna zgoda na ćwiczenia z logopedą), na wywiad pielęgniarski, akcję anty-wszy, fluoryzację zębów, itd. itd.
- Zrozumienie, że zdanie „mamo, nie mamy nic zadane” wcale nie oznacza, że nie trzeba czegoś wykleić, przynieść, poszukać – oznacza tylko tyle, że nie trzeba tego NAPISAĆ/KOLOROWAĆ.
- Znalezienie odpowiedzi na pytanie dlaczego akcja „wyjście do przedszkola” zajmowała naszej rodzinie jakieś 15 minut, a „wyjście do szkoły” trzy razy tyle?
Ciekawe co Wy, drodzy Rodzice, oceniacie jako najtrudniejsze? Zagłosujcie na Najgorszą Wrześniową Piątkę albo skomentujcie.