„Czy ja nie mam co wieczorem robić, tylko jakieś kartki i bombki robić???” Myśli pewnie niejeden rodzic przeklinając w duchu nauczycieli, którzy na siłę próbują im wcisnąć partycypację w szkolnych kiermaszach świątecznych. No, akurat ja po pracy miałabym pewnie niejedno do zrobienia, ale rok w rok mniej więcej o tym czasie siedzę z synem i piekę tonę ciastek na kiermasz (zobacz TU i TU). Inni dekorują sale, jeszcze inni pilnie ćwiczą jasełka.
W tym roku Młody się nagle artystycznie rozbujał i zapragnął nasze ciasteczka (a jest ich naprawdę sporo!) polukrować. Siedzieliśmy więc wczoraj; siedzieliśmy i dzisiaj. Ramię w ramię, kilka godzin przy stole – ja kleiłam kartki, on ozdabiał pierniki. Jakaś herbatka, chrupanie „nieudanych” wyrobów, śmianie się z odjechanych pomysłów. No bo czy ktoś to widział, żeby bożonarodzeniowe pierniki wycinać w kształt króliczków? A potem wypisywać na nich LOL, XOXO (kisses and hugs), ziom i Jedi? „Mamo! Nie ograniczaj dziecięcej fantazji!” – słyszę. OK, nie ograniczam. Dekoruj jak ci w duszy gra. Fajnie tak siedzieć i coś robić RAZEM.
Moje kartkowanie to na tle twórczości mojego syna to szczyt tradycjonalizmu. Wycinanki, wydzieranki, naklejanki. Bardzo to w sumie relaksujące zajęcie. Szczególnie w dobrym towarzystwie. A jak jeszcze człek usłyszy „Mamo, ja nie wiedziałem, że ty tak potrafisz!”, to serce rośnie. Mniej będzie bolało, gdy w chwilę po zrobieniu ten cały kartkowy stos podzielę na pół (kiermasz w mojej szkole, kiermasz w szkole syna), zapakuję, a w kilka dni później … sporą część z tego odkupimy. Ciastka zjemy, a kartki wyślemy do starszej, niemejlującej części rodziny.
I o to w tych kiermaszach chodzi. Nawymyślać się, narobić się, oddać na kiermasz, a potem jeszcze za ciężko zarobione pieniądze to wszystko na kiermaszu odkupić. Gdzie tu logika?
Wielu rodziców oburza zwłaszcza to ostatnie – że najpierw wydają pieniądze na, dajmy na to materiały potrzebne do jakichś tam choinek czy kartek, albo na warsztaty malowania bombek, po lekcji jednak gotowy wyrób nie trafia do domu, ale jest kierowany do sprzedaży na kiermaszu. Dziecko, wiadomo, chce swoją bombkę czy kartkę „odzyskać”, więc rodzic sięga do kieszeni raz jeszcze. „Skandal!” – słyszymy. Nie pomaga tłumaczenie, że pieniądze ze zbiórki idą na cele charytatywne albo (tak jak w zeszłym roku kiedy moja szkoła obchodziła jubileusz) z powrotem trafiają do dzieci w innej postaci (np. kolejnej imprezy). Mnie akurat wydaje się to bardzo na miejscu, że uczymy dzieci, że danie pieniędzy na szczytny cel to niekoniecznie wyciągnięcie paru groszy z portfela mamy albo taty; że dziecko też może mieć jakiś tam swój wkład – choćby wysiłek albo poświęcony czas. Starsze klasy rywalizują czasami między sobą, komu uda się więcej sprzedać (to taka przy okazji mini lekcja ekonomii w praktyce: za ile towar wycenić? kiedy spuścić z ceny i dzięki temu sprzedać więcej? itd.). Fakt, że mój wyrób stanie do walki z innymi o bycie sprzedanym też działa motywująco. Osąd obcych „klientów” jest przecież z reguły surowszy niż opinia bliskich. Dlatego nie jest niczym niezwykłym, że do wczorajszych odjechanych pierników, dziś dołączyły „normalsy”. „Bo wiesz, mamo, te będą się lepiej sprzedawać.”
Tak… To akurat z pewnością, bo ziomki i LOLki już dawno trafiły do brzucha swego twórcy, więc, jakby to ująć? „sprzedały się na pniu.” 😂